środa, 23 grudnia 2015

O tym jak poznałem najwspanialszą dziewczynę pod słońcem

-Ja naprawdę nie mam zamiaru tego ubrać. - powiedziałem krzyżując ręce na piersiach.
-Jeśli nie chcesz tego, możesz iść nago. - odparła mama, wykonując ten sam gest.
-Nie mam nic przeciwko temu. Mogę iść nawet jako neandertalczyk i tak już nigdy więcej nie zobaczę tych ludzi.
-I właśnie dlatego ja mam. Ostatni wspólny wieczór ze znajomymi to doskonała okazja, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Zresztą twoja siostra będzie bardzo zawiedziona jeśli tego nie włożysz. Sama przecież wybierała to dla ciebie. - typowa mama. Gdy tylko brakowało jej argumentów wspominała o mojej młodszej siostrzyce.
-Dobra, niech ci będzie. - powiedziałem zrezygnowany. - Ale pamiętaj, że robię to wyłącznie dla niej.
-Oczywiście. - uśmiechnęła się szeroko i położyła mój kostium na łóżku. - Przyjdź się pokazać, kiedy już się ubierzesz.
I w ten właśnie sposób skończyłem tutaj w stroju księcia. Całe szczęście, że maska zasłaniała mi twarz, bo dzięki temu nie widać, że jestem cały czerwony ze wstydu.
-Hej! - usłyszałem tuż obok mojego ucha. Odwróciłem się w tamtą stronę i zobaczyłem moją przyjaciółkę Nikolę. Ubrana była w czarną miniówkę, a na głowie miała czerwone, migoczące rogi.
-Cześć. - odpowiedziałem uśmiechając się promiennie.- Ładny kostium.
-Dzięki. Ty też nie wyglądasz najgorzej księciuniu.
-Oh, przestań. Miejmy to już z głowy. - powiedziałem podając jej łokieć. Przyjeła go z wdzięcznością.
Ruszyliśmy przed siebie z każdym krokiem zbliżając się do kłębowiska ludzi przed drzwiami. Ustawiliśmy się w kolejce, a w międzyczasie dołączyła reszta moich znajomych. Przed nami stała już tylko jedna para supermenów, gdy usłyszałem jak ktoś z łoskotem upada na ziemię. Zerknąłem w tamtą stronę i pierwsze co zwróciło moją uwagę to ogromna suknia. Dopiero później zauważyłem dziewczynę i jakiegoś faceta. Oboje próbowali się podnieść, jednak uniemożliwiały to fałdy sukienki. W końcu jednak udało im się tego dokonać.
-Uważaj, jak chodzisz. - rzucił ze złością na odchodne chłopak. Chwilę później zostałem zaciągnięty do sali.
Pomieszczenie było naprawdę wielkie, nie miałem pojęcia, że mamy taką dużą salę. Została podzielona na dwie części, w jednej stały stoliki, a w drugiej znajdował się parkiet do tańczenia. My skierowaliśmy się do miejsc siedzących. Większość była już zajęta, ale udało się nam znaleźć cały pusty stół. W środku było bardzo gorąco, więc odpiąłem ostatni guzik koszuli i poprawiłem kołnierzyk. Kiedy ponownie spojrzałem na stół, zobaczyłem stojącą tam flaszkę. Szkoda, że nie mogę dzisiaj pić. Wszystkim, z wyjątkiem mnie, zostało polane po czym Nikola wstała unosząc swój kieliszek.
-Za jednego z najlepszych przyjaciół którego mam. I który zawsze nim będzie niezależnie od dzielącej nas odległości. Za Liama! - krzyknęła, a reszta jej zawtórowała.
Uśmiechnąłem się szczęśliwy. Uwielbiam tych ludzi.
-Dobra, koniec tego dobrego. Idziemy na parkiet! - ktoś złapał mnie za ramię i wyciągnął na sam środek.
Tańczyłem po kolei ze wszystkimi dziewczynami, które tylko udało mi się zobaczyć. Wszystkie wyglądały na zadowolone z tego faktu. Po jakiejś godzinie poczułem pragnienie. Pożegnałem się i odszedłem do stolika odprowadzony zawiedzionymi spojrzeniami dziewczyn.
Popijając sok pomarańczowy przyglądałem się tańczącym. Nie w pełni świadomie szukałem wzrokiem dziewczyny w wielkiej sukni. Coś w niej mnie zaintrygowało. Niestety, nigdzie jej nie było.
-Hej. - usłyszałem za moimi plecami. Obejrzałem się i zobaczyłem wysoką dziewczynę w białym stroju pielęgniarki. - Wolne? - zapytała wskazując na jedno z pustych krzeseł.
-Tak. - odpowiedziałem po dłuższej chwili. Uśmiechnęła się zalotnie i zabrała krzesło do innego stolika. Zaśmiałem się sam z siebie. Może podobałem się sporej grupce dziewczyn, ale rozmowa z nimi była dla mnie koszmarem. Postanowiłem trochę się przewietrzyć. Okrążyłem salę i w końcu udało mi się znaleźć wyjście do ogrodu. Tuż przy samym płocie znajdowała się altana, oświetlona lampkami choinkowymi. Na pierwszy rzut oka wyglądała na pustą, poszedłem więc w jej stronę. Właśnie miałem tam wejść, gdy zobaczyłem siedzącą w niej dziewczynę. Już miałem zawrócić, gdy odezwała się.
-Sądzę, że miejsca wystarczy dla nas obojga.
Dziewczyna patrzyła na mnie zza małej maski okalającej piękne, niebieskie oczy. Pierwsze co zauważyłem to jej idealne brwi. Bardzo ślicznie podkreślały jej twarz. Miała lekko uchylone usta, jakbym wyrwał ją z głębokiego zamyślenia. Ciemne włosy miała upięte w fantazyjny kok z wyjątkiem dwóch kosmyków po obu stronach twarzy. A suknia... Cóż to była za suknia! Długa do samej ziemi, fioletowa bez ramiączek. Wyglądała jak księżniczka i to ta z tych najpiękniejszych. Zauważyłem że również mi się przygląda, więc odwróciłem wzrok.
Oparłem się o balustradę i zapatrzyłem się na krzew róży na drugim krańcu ogrodu, na którym pozostał już tylko jeden kwiat. Przez cały czas czułem jej wzrok na sobie.
-Znamy się? - zapytałem chcąc przełamać ciszę, jednocześnie przeszukując swoją pamięć.
-Ja ciebie znam. Ty mnie niekoniecznie. - odpowiedziała.
-Ślicznie wyglądasz. - powiedziałem, dziękując za maskę zasłaniającą buraka na mojej twarzy.
-Ty też wyglądasz całkiem, całkiem. - odważyłem się spojrzeć na nią i dostrzegłem delikatny uśmiech. 
-Dzięki. Siostra pomagała mi wybierać. A raczej to ona wybrała.
-To dokładnie tak samo jak u mnie! Starsza czy młodsza?
-Młodsza i strasznie denerwująca. - dziewczyna zaśmiała się.
-Skąd ja to znam. - odparła. Widząc ją w tak dobrym humorze rozluźniłem się trochę i usiadłem obok niej. Zaczęliśmy rozmawiać o naszym rodzeństwie, później okazało się, że lubimy podobną muzykę. W pewnym momencie zauważyłem, że pociera ramiona dłońmi, więc zdjąłem marynarkę i położyłem na jej plecach. Spojrzała na mnie z wdzięcznością.
-A tak właściwie... - spytałem po pewnym czasie. - Jak masz na imię?
-Nie sądzę, żeby moje imię było w stanie cokolwiek zmienić. - wzruszyłem ramionami. Skoro nie chce nie musi mówić. I tak jej więcej nie spotkam... Wtedy sobie o czymś przypomniałem.
-Poczekaj tu chwilę. - wstałem i ruszyłem na drugi koniec ogrodu. Stanąłem przed samotną różą i delikatnie oderwałem ją od krzewu. W trakcie drogi powrotnej pozbawiłem go kolców.
-Piękny kwiat dla pięknej pani. - powiedziałem, wręczając jej różę.
-Ojejku, dziękuję. - przez otwarte drzwi cicho słychać było muzykę. Właśnie zaczynała się jakaś ballada. Wstałem i wyciągnąłem rękę w jej stronę.
-Czy uczyniłabyś mi ten zaszczyt i zatańczyła ze mną?- dziewczyna podała mi swoją dłoń. Pomogłem jej wstać i przyciągnąłem do siebie. Rękami objąłem ją w talii. Przytuliła się do mnie i oparła głowę o moją pierś. Wolno zaczęliśmy kołysać się w rytm piosenki. W sumie kiedy siedziała wydawała mi się wyższa. Teraz sięga mi do brody.
Gdy skończyła się piosenka dziewczyna lekko odsunęła się ode mnie. Jednak nadal dzieliły nas zaledwie centymetry. Wpatrywałem się w jej piękne, niebieskie oczy nie mogąc oderwać wzroku. Powoli zacząłem pochylać się nad nią. Gdy zostały mi do pokonania milimetry, zadzwonił telefon dziewczyny. Odskoczyła ode mnie, szybko wyciągnęła go z torebki i odebrała.
-Halo? Już? Tak. Tak. Rozumiem. - czułem, że zrobiłem się cały czerwony na twarzy. Jej również nie brakowało kolorów. Odetchnąłem głęboko. Co ja w ogóle sobie myślałem?!- Zaraz będę. - rozłączyła się i spojrzała na mnie. Zacisnęła wargi.
-Muszę już iść. - powiedziała, przyglądając się moim butom. - Dzięki za marynarkę. - zdjęła ją i położyła na ławce. Zabrała różę. Po czym ruszyła nie spojrzawszy już na mnie.
-Czekaj! - krzyknąłem, gdy wyrwałem się z odrętwienia. Chwyciłem ją za rękę i obróciłem w moją stronę. Zdjąłem maskę i pocałowałem ją w policzek. Uśmiechnąłem się szeroko. Ona też. - Do zobaczenia.
***
Leżałem na łóżku wpatrując się w ciemny sufit. Nie mogłem zasnąć. Przed oczami wciąż miałem jej cudną twarz. Oczy, usta i słodki malutki nosek. Już nigdy jej nie zobaczę. Czemu los zesłał mi ją dopiero przed wyjazdem? A mogłoby być tak pięknie... W myślach odtworzyłem naszą rozmowę. Powiedziała, że mnie zna. Czy to oznacza, że nie zauważyłem jej wcześniej? Czy ja naprawdę mogłem mijać ją codziennie nie zdając sobie sprawy z jej istnienia?
Teraz i tak to już nieważne. To koniec. Nawet nie wiem, jak się nazywa... Nie mam żadnego punku zaczepienia, gdybym zechciał jej szukać. Podniosłem się i sięgnąłem po marynarkę. Była przesiąknięta zapachem jej perfum. Ścisnąłem ją i dopiero wtedy udało mi się zasnąć.
***
Wstałem w ponurym humorze. Ostatni dzień w tym miejscu. Wszystkie moje rzeczy są już w nowym mieszkaniu, oprócz walizki z niezbędnymi przedmiotami. W milczeniu zjadłem śniadanie. Ubrałem moją ulubioną granatową bluzę, dżinsy i czarne trampki. Wsiadając do samochodu ostatni raz zerknąłem na mój dom. Zostawiam go wraz z mnóstwem wspomnień. Moja siostra wyglądała na strasznie przygnębioną, więc w trakcie drogi na dworzec rozśmieszałem ją robiąc głupie miny.
Staliśmy na peronie czekając na nasz pociąg. Przed chwilą byli tu moi znajomi, którzy przyszli się pożegnać. Nikola płakała. Rozejrzałem się. Oprócz nas było tu tylko kilka osób, w tym dziewczyna o długich ciemnych włosach z wielką walizką. Wydawała się taka drobna w porównaniu do jej bagażu. W myślach zakodowałem sobie, żeby pomóc jej z tą torbą. W końcu nadszedł ten czas. Pociąg przyjechał. Skierowaliśmy się do wejścia. Najpierw przepuściłem moją rodzinę, a później odwróciłem się do dziewczyny. Oniemiałem. To ONA. Wszędzie poznałbym te piękne oczy. Po dłuższej chwili otrząsnąłem się i uśmiechnąłem się szelmowsko.
-Nie potrzebujesz przypadkiem pomocy z tą walizką? - uśmiechnęła się jedynie w odpowiedzi. Chwyciłem za rączkę i wniosłem torbę do pociągu. Znalazłem pusty przedział i puściłem ją przodem. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Co ona tu robi? Usiadła przy oknie. Ja zająłem miejsce naprzeciwko niej. Pociąg ruszył, a ona wciąż nie powiedziała do mnie ani słowa.
-Co ty tutaj robisz? - wypaliłem po dłuższej chwili.
-To samo co ty. Jadę. - zamilkłem nie wiedząc co odpowiedzieć. Widząc moją minę zaśmiała się. - Przeprowadzam się. To był mój ostatni dzień w naszym mieście.
-Mój też. - spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Powiedziała nazwę miasta. Teraz ja się zdziwiłem. Czy los naprawdę aż tak mi sprzyja?
-A czy w końcu będę mógł poznać twoje imię? Sądzę, że teraz ma ono znaczenie. - zagaiłem, uśmiechając się szeroko.
-Wiktoria. - powiedziała wpatrując się w moje oczy.
-W takim razie bardzo miło mi cię poznać Wiktorio. - powiedziałem wyciągając do niej rękę.
-Mi również Liamie. Mam wrażenie, że to może być początek długiej znajomości. - uścisnęła moją dłoń.
-Mam to samo wrażenie.

piątek, 4 września 2015

Zakazana Miłość

     Nie znałem celu tej podróży. Chciałem po prostu pojechać przed siebie, jak najdalej, wyłączyć się z teraźniejszości...
     Nasze małżeństwo od kilku miesięcy wyglądało strasznie. W końcu września, na służbowym spotkaniu, na które zresztą zabrałem Małgosię, zacząłem podrywać jakąś hostessę. Dziewczyna była zwyczajna, nijaka, bardzo młoda, a mnie odbiło. Może chciałem sobie udowodnić, jaki to jestem atrakcyjny.
Teraz nie pamiętam co się roiło w mojej niezbyt trzeźwej głowie. Po imprezie dziewczyna odnalazła mnie. Chyba szukała sponsora. Spotkaliśmy się kilka razy. Jak jakiś szczeniak spędziłem u niej w akademiku jedną noc...
     Od tamtej chwili w moim domu zapanował mrok. Gdy zorientowałem się, co narobiłem, jak strasznie zraniłem Małgosię, zacząłem się przed żoną tłumaczyć. Powiedziałem, że tamta dziewczyna to głupstw, nie ma jej i tak naprawdę nigdy nie było, bo nic dla mnie nie znaczy, że Małgosia jest dla mnie najważniejsza, a tamta jej do pięt nie dorasta... W odpowiedzi usłyszałem tylko:
     - Zmarnowałeś nasze szczęście.
     Mój świat runął. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, żeby nas ratować. Nie miałem tylko pojęcia jak, więc na początku poruszałem się jak w gęstej mgle, zupełnie po omacku.
     W pracy zawaliłem kilka spraw, przestałem zostawać po godzinach, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomagałem żonie we wszystkim: zakupach, gotowaniu, praniu, ponaprawiałem wszystko to, co latami odkładałem na później. Odrabiałem z córką lekcje. I czekałem. Aż do dziś.
     Jak co roku w czasie ferii odwieźliśmy Marysię, naszą córkę do dziadków, na wieś pod Wrocławiem. Zazwyczaj zostawiliśmy u nich dzień lub dwa, jednak tym razem spytałem żonę:
     - Chciałabyś pojechać dalej, w góry?
     - Tak. Jedziemy - powiedziała, jakbyśmy mieli wcześniej ustalony plan. Zaskoczyła mnie.
***
     Jechaliśmy w milczeniu jakieś dwie godziny, zupełnie bez celu, w nieznane. Zaczęło się ściemniać, więc w którymś momencie skręciłem do najbliższej wsi. Droga biegła tuż nad rzeką.
     - Jak pięknie - odkąd wyjechaliśmy od teściów, żona odezwała się pierwszy raz. Zatrzymałem auto przed sklepem. Na zewnątrz panował lodowaty chłód, w powietrzu czuło się wilgoć.
     - Dzień dobry, szukamy noclegu - zagadałem od progu, wchodząc do spożywczaka.
     - A dzień dobry. No to dobrze państwo trafili - kobieta za ladą wyraźnie rozpromieniła się na nasz widok. - Trzeba jechać tą drogą w lewo, prawie do końca asfaltu. Stoi tam dom, taki nowoczesny, zupełnie tutaj nie pasuje... To pensjonat. Na pewno mają wole pokoje. O tej porze to nawet pies z kulawą nogą tu nie zbłądzi - roześmiała się sprzedawczyni.
     - Tak? Dlaczego? Taka piękna okolica i nikt nie przyjeżdża? - zaciekawiłam się.
     - U nas nie ma gdzie na narty zjeżdżać. Za płasko, nie ma wyciągów. Czasem tylko miejscowe dzieciaki się ślizgają, ale obcych zimą nie uświadczysz. Latem przyjeżdżajcie, wtedy pięknie kwitną łąki... Ojej ale co wy jeść będziecie? - zainteresowała się nagle. - Możecie do mojej teściowej zajechać na kolację. Bar "Pod lasem", zaraz za zakrętem.
     - Chętnie, bo już przemarzliśmy i głodni jesteśmy, prawda, kochanie? - pierwszy raz od miesięcy tak spontanicznie, zwyczajnie odezwałem się do żony.
     - Tak. Na pewno wstąpimy do baru - w głosie Małgosi wyczułem nutkę entuzjazmu. - Dziękujemy pani.
"Boże, spraw, żeby mi wreszcie wybaczyła" - modliłem się w duchu, chwytając się jak tonący brzytwy najmniejszych oznak życzliwości z jej strony.
     W barze zjedliśmy solidną i zaskakująco pyszną kolację. Pani Grażyna, właścicielka, zakomunikowała, że nie da nam taryfy ulgowej, bo oboje z Małgosią wyglądamy na zabiedzonych.
     - Jakbyście z miesiąc nic nie jedli! Sama skóra i kości - patrzyła nas z niemal matczyną troską.
     Pomimo ciemności i gęstniejącej mgły, do pensjonatu trafiliśmy bez trudu. Rzeczywiście nie pasował do okolicy: dużo szkła i błyszczącego się aluminium.
     Pan w recepcji przywitał nas z radością. Uprzejmie poinformował, że poza kafeterią w podziemiach są jeszcze do naszej dyspozycji sauna, jacuzzi, a także stół do gry  bilarda.
     - Proszę korzystać puki nie ma tłoku - szczerze się zaśmiał - Poza państwem jest tutaj tylko czworo gości.
     Okno pokoju wychodziło na drogę.
     Pomyślałem, że skoro nie ma tłoku, mógł nas zakwaterować z tyłu budynku. Dałem jednak spokój. Od naszego przybycia nie przyjechał ani jeden samochód. Poza tym zdawało mi się, że Małgosi jest to całkiem obojętne, na którą stronę wychodzą okna. Od razu rozpakowałem swój niewielki bagaż i poszła od prysznic.
     Odruchowo włączyłem telewizor i opadłem na fotel. Jednak zamiast oglądać program, patrzyłem na wielkie łoże i myślałem, jaka będzie nasza pierwsza po długiej przerwie wspólna noc.
     Niedługo potem leżałem obok żony i nieśmiało palcami gładziłem jej włosy. Spała. Wkrótce i mnie zmorzył sen.
     Obudziłem się około szóstej.
     Było jeszcze ciemno. Rozejrzałem się wokół, przypominając sobie zdarzenia z poprzedniego dnia. Patrzyłem z czułością a żonę, na kobietę, którą kiedyś pokochałem szaloną miłością, której obiecywałem, że trwać przy niej będę aż po grób. Teraz wiedziałem, że mam jedyną szansę, aby ją o tym przekonać.
***
     W pewnym momencie usłyszałem za oknem stukot końskich kopyt na drodze. Pomyślałem z początku, że to niemożliwe, zupełnie nierealne. Uniosłem się na łokciu i spojrzałem w okno.
     Na drodze zalegała gęsta mgła. Charakterystyczny dźwięk zbliżał się jednak i narastał z każdą chwilą. Powoli, żeby nie obudzić Małgosi, wstałem i podszedłem do okna. Stukot był już całkiem wyraźny, aż wreszcie  moim oczom ukazał się widok nie z tego świata.
     We mgle dostrzegłem sylwetki dwóch białych koni, które lekko stąpały po asfalcie. Wyglądały tak, jakby wyszły na romantyczny spacer. Szły stępo obok siebie, lekko, niczym utkane z puszystej chmury...
     Ze zdumienia przecierałem oczy.
     Widok był tyleż nierealny, co piękny, wręcz bajkowy.
     - Są wspaniałe - usłyszałem za plecami; Małgosia siedziała na łóżku i tak samo jak jaz niedowierzaniem obserwowała scenę za oknem.
     - Ty też je widzisz? - spytałem, a ona kiwnęła głową, uśmiechając się. - A wiec to nie zwidy - odetchnąłem z ulgą.
     Podszedłem do żony i dłońmi dotknąłem jej ramion. Popatrzyła na mnie. Leciutki grymas na jej twarzy oznaczał brak zgody. Zabrałem ręce. Położyła się.
***
     - Widzieliśmy nad ranem dwa białe konie idące po asfalcie - zagadnąłem recepcjonistę, gdy zbieraliśmy się na śniadanie.
     - No tak, włóczą się tak po nocy i tym stukaniem ludzi budzą... - przytaknął. - To ze stadniny. Latem nawet sporo chętnych do jazdy tam przychodzi, ale akurat te dwa białe to nie są pod siodło.
     - A dlaczego? - zainteresowałem się.
     - Tutaj ludzie różne brednie opowiadają na ich temat, że są niby zaczarowane. Ale ja tego nie słucham, takie tam wiejskie gadanie. Jeżeli chce pan się czegoś więcej dowiedzieć, to pani Grażyna z baru panu powie.
     Poszliśmy do baru na śniadanie.
     Mgła całkiem opadła i teraz mogliśmy rozejrzeć się wokół. Wieś leżała pomiędzy łagodnymi pagórkami, pokrytymi na przemian łatami pól, łąk i lasów. Chałupy stały jakby rozsypane po okolicy: jedne stały przy drodze, inne dalej, albo pod ścianą lasu, albo na skraju pola. Droga do baru okazała się o wiele dłuższa, niż nam się zdawało wieczorem. Pobocza pokrywał brudny śnieg, który w wielu miejscach zamienił się w błoto. Szliśmy więc środkiem obok siebie, i tak jak te konie stukaliśmy obcasami o asfalt. Milczeliśmy.
     - Na obiad przyjdziecie? - spytała pani Grażyna, gdy płaciłem za pyszne śniadanie, a ja kiwnąłem głową.
     - To na godzinę drugą serdecznie zapraszam... Chyba że wcześniej będziecie głodni, to zrobię na pierwszą.
     - Nie trzeba. Chcieliśmy pójść na dłuższy spacer. Może nam pani coś powie. Podobno jest tu stadnina?
     - A co jeździć chcecie?
     - Nie, tylko ciekawi jesteśmy...
     - Widzieliśmy takie piękne białe konie. Nad ranem wyszły z mgły - odezwała się Małgosia.
     - Tu jest wilgoć, wieś w niecce leży, no to i mgła często wisi nad ziemią. A Magda i Kuba właśnie wtedy najbardziej lubią wychodzić ze stajni.
     - Widzisz, Małgosiu, one są prawdziwe - zażartowałem - A wyglądały zupełnie jak z bajki.
     - Ale to smutna bajka - wtrąciła pani Grażyna. - No, ale idźcie do końca asfaltem, potem na rozwidleniu w prawo, pod górę, aż do stadniny.
     - Nie opowie nam pani tej bajki? - spytałem.
     - Teraz nie będę miała czasu, obiad trzeba szykować. Dzisiaj sobota, to może więcej ludzi z miasta się tu będzie kręcić. Wieczorem, po kolacji opowiem - obiecała.
     Stadnina leżała na łagodnym wzniesieniu, tuż pod lasem. Ledwo doszliśmy, brnąc po kolana w mokrym śniegu. Wokół zabudowań panowała cisza. Nie widać było żywego ducha.
     Mieliśmy już schodzić, gdy z jednego z budynków wyszedł elegancki jegomość, w krótkiej kamizelce z kożuszka, bryczesach i dżokejówce na głowie. W ręce trzymał szpicrutę i rękawiczki.
     Na nasz widok zasłonił oczy ręką. Oślepiało go słońce.
     - Dzień dobry - odezwałem się pierwszy - Przyszliśmy popatrzeć na konie, ale widzę, że wszystkie w stajni.
     - Teraz nie ma koni. Nieczynne.
     - A te dwa białe, które chodzą po wsi? To pańskie? - spytałem licząc na jakieś szersze wyjaśnienia.
     - Nie mam żadnych białych koni. Do widzenia państwu - mężczyzna zrobił w tył zwrot i poszedł ścieżką w górę.
     Dopiero wtedy, śledząc jego kroki, zobaczyliśmy wielki drewniany dom schowany wśród drzew tuż pod ścianą lasu.
***
     - Dziwne - stwierdziła żona, która wciąż nie rozmawiała ze mną normalnie.
     - Dlaczego tak myślisz kochanie?
     - Dziwne są te konie, ten człowiek, i ta tajemnicza opowieść pani Grażyny - zamyśliła się, a ja, korzystając z okazji, objąłem ją ramieniem.
     Dobrze było znów mieć ją blisko siebie.
     Po kolacji pani Grażyna dała znać, abyśmy usiedli przy stole koło kominka.
     - Byliście u Grabowskiego w stadninie?
     - Tak. Spotkaliśmy jakiegoś jegomościa. Niewysoki, elegancko ubrany w jasny kożuszek. Nie chciał z nami rozmawiać... Dziwny, prawda, kochanie? - Małgosia kiwnęła potakująco głową.
     - To sam Grabowski. Nieszczęśliwy człowiek... No ale ja miałam mówić o koniach! - zreflektowała się kobieta. - To klacz i ogier. Piękne, zakochane. Tak jak Magda była zakochana w tym Kubie... - zaczeła snuć opowieść - Trzeba wam wiedzieć, że Grabowski miał kiedyś córkę. Magda skączała dopiero co siedemnaście lat, jak przyjechał tu taki młody chłopak z Poznania czy Szczecina, nikt nie wie na pewno. Uczył się jeździć pod okiem Grabowskiego. Od początku dobrze mu szło. Chłopak czuł i rozumiał konie, a podobno tu po raz pierwszy się z nimi zetknął. Grabowski nawet zaproponował mu, żeby został na całe wakacje, a żeby zarobić na pobyt, miał pracować w stajni, oporządzać konie. Bardzo się temu Kubie spodobało. Ale jeszcze bardziej niż konie spodobała mu się Magda... Wieczorami łazili po łąkach i w lesie za rączkę. Dziewczyna wpatrzona była w niego jak na obrazek, a on... Widać było, że zakochany na zabój! Jak się Grabowski zorientował, co się święci, chłopaka na zbity pysk wyrzucił. A córce zabronił się z nim kontaktować. Ludzie mówią, że młodych przyłapał na sianie w stodole. Ja tam nie wiem, bo Magda była porządną dziewczyną, ale... Ludzie lubią gadać.
     Pani Grażyna zamyśliła się na chwilę, wypiła łyk piwa i ciągnęła dalej:
     - Magda ojca błagała, żeby Kuby nie wyrzucał, że ona go kocha. Zwierzała się nawet u mojej synowej w sklepie, że ojciec chce jej serce złamać. Ale Grabowski był nieugięty. Mówił, że jego niepełnoletnia córka nie będzie się włóczyć z jakimś obdartym studenciną, że sama ma szkołę skończyć, i on nie pozwoli jej zmarnować przyszłości. Nie wiem jak długo go prosiła bez skutku. Nawet matka nie zdołała męża przekonać. Tłumaczyła mu, że są młodzi i jeszcze im ta miłość z głowy wywietrzeje, żeby dał chłopakowi pracować dalej, a jak skończą się wakacje to i tak do domu pojedzie. Grabowski zamiast choć trochę ustąpić, zapowiedział, że jeszcze chłopakowi kości porachuje, bo mu córkę na złą drogę sprowadził. XXI wiek, a on taki konsekwentny... - stwierdziła nagle pani Grażyna.
     - No i po tym jak obiecał się z Kubą rozprawić, to już więcej Magdy nie zobaczył. Dziewczyna z chłopakiem gdzieś uciekli. Grabowski ryczał na całą wieś, że chłopaka zabije, jak go tylko dorwie... Najpierw szukali dzieciaków po całym Śląsku, potem po Polsce, weszczniesz nawet z czeską policją rozmawiał Grabowski. Ale nic, kamień w wodę. Gdzie tylko jakieś niezidentyfikowane zwłoki po lasach czy w jakimś stawie znalazła policja, to zaraz badania genetyczne i całe zamieszanie... Grabowski to od tamtej pory nie ten sam. Kiedyś myślał tylko o zarabianiu pieniędzy. Bo on nie tylko stadninę ma. Ten pensjonat, w którym mieszkacie, to też jego. Ma jeszcze inne. Tylko, że jemu pieniądze szczęścia nie dadzą.
     - A konie? - spytałem. - Mówiła pani, że mają imiona takie jak młodzi.
     Kobieta pokiwała głową w zadumie.
     - Nie wiem jak jak je Grabowski nazywa. To ludzie ze wsi tak mówią na konie.
     Przyszły którejś jesieni... Też była wtedy mgła. Wyszły z lasu, tam na wzgórzu, koło stadniny. Kręciły się po łąkach, skubały resztki trawy. Stajenny od Grabowskiego chciał je zapędzić do stadniny, ale się z początku nie dawały. Potem sam Grabowski zaczął w okolicy rozpytywał, czyje to konie, czy oby komuś nie zginęły. Nawet u Czechów się dowiadywał. W końcu zadomowiły się u niego. Dał im osobny boks. Ludzie ze wsi mówią, że ta klacz to zaczarowana córka Grabowskiego, a ogier - jego niedoszły zięć. I wiecie co ja myślę? - pani Grażyna popatrzyła na nas z powagą. - Ja myślę, że on w to wierzy. Bo żaden inny koń nie ma takich luksusów w stadninie jak te dwa białe. I nigdy ich Grabowski nikomu pod siodło nie daje, sam je pielęgnuje i daje im swobodę. Kiedy chcą, zostają w stajni, kiedy chcą, snują się po okolicy. Najczęściej we mgle. Piękne są te konie - zamyśliła się pani Grażyna. - Ale dzieciaków szkoda. Zawsze powtarzam, że nie wolno marnować wielkiego uczucia. To zbrodnia.
     Następnego dnia planowaliśmy wracać do naszego realnego świata.
     Znów obudziłem się pierwszy i znów za oknem wisiała gęsta mgła. Wtem usłyszałem znajomy stukot.
     Cicho wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Na plecach poczułem dotyk. Małgosia stanęła przy mnie i jak ja wpatrywała się w białą chmurę. W jej głębi pojawiły się dwie znajome sylwetki koni. Już pod naszym oknem przystanęły, klacz pochyliła łeb, szukając czegoś w śniegu. Ogier delikatnie dotknął pyskiem jej szyi.
     - Ile między nimi uczucia... - Małgosia wymruczała mi tuż przy uchu.
     - Tak, skarbie - odwróciłem się do żony - Nie marnujmy dłużej naszego, dobrze? - wyszeptałem i przytuliłem ją.
Przylgnęła do mnie całym ciałem.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Kamienny anioł

     Idzie. Idzie tutaj. Nie poruszając się ani o centymetr obserwowałam jego szybki marsz. Robił duże kroki, prawie nie uginając przy tym kolan. Kątem oka zerknęłam na zegar na wieży kościelnej, znajdujący się ulicę dalej. Przez gałęzie drzew, na których brakowało już liści odczytałam, że jest pięć minut po ósmej. Spóźnił się do pracy, stąd wynika ten pośpiech.Szybko wróciłam wzrokiem w jego stronę, nie chciałam przegapić żadnego szczegółu. Od ponad dwudziestu lat przyglądam się mu. Obserwowałam jak z małego chłopca, przeradza się w zbuntowanego nastolatka, a później w odpowiedzialnego dorosłego. No może nie tak do końca odpowiedzialnego. Był dwumetrowym człowiekiem z kręconymi, krótko obciętymi brązowymi włosami oraz z dużymi brązowymi oczami. Miał przepiękny uśmiech, zawsze wtedy uwydatniały się dołeczki na jego policzkach. Miał też cudowny głos słyszałam go wiele razy i mogłabym słuchać go już zawsze. Dzisiaj ubrany był w granatową marynarkę, białą koszulkę z czarnymi napisami, których nie widzę oraz beżowe spodnie. Nie mam pojęcia gdzie pracuje, ale patrząc na jego wygląd i zawsze pełną teczkę sądzę, że może być nauczycielem albo jakimś biznesmenem. Nagle przystanął, spojrzał w moją stronę, lekko pokiwał głową i poszedł dalej. To był jego zwyczaj, robił to odkąd... odkąd mnie tu przenieśli. Wcześniej może też to robił. Nie mam pojęcia.
     Pamiętam, jak zobaczyłam go po raz pierwszy. To był mój pierwszy dzień w tym miejscu. Mały chłopiec z rozczochraną fryzurą i wielkim lizakiem w dłoni przyglądał mi się tymi dużymi, wtedy wydawały się jeszcze większe, oczami.
     -Cześć.- przywitał się i podszedł bliżej. Złapał moją zimną dłoń i uścisnął ją. Następnie przyjrzał się mojej twarzy z wielką uwagą.- Jesteś bardzo ładna, wiesz?
     Chłopczyk usiadł przy moich nogach i oparł się o nie.
     -Jeśli chcesz, to mogę przychodzić codziennie. To twój nowy dom, więc dobrze mieć przyjaciela, prawda? Wydajesz się samotna, jak ja. A ja obiecałem sobie, że zaprzyjaźnię się z kimś też samotnym. Myślisz, że mogę zostać twoim przyjacielem? Bardzo bym chciał. Chcesz lizaka? Nie? Trudno, twoja strata... Właśnie! Zapomniałem się przedstawić. Jestem Alan, a ty? Hm... mogę nazywać cię Nora? Zawsze chciałem poznać jakąś Norę, bo bardzo spodobało mi się jego znaczenie. Jaśnieje na północy...- nagle jego jakże ciekawy wywód przerwała kobieta krzycząca jego imię. Chłopiec podniósł się i ruszył w jej stronę. Zatrzymał się jednak i odwrócił znów do mnie.- Przepraszam ale muszę już iść, ale nie martw się wrócę jutro. I pojutrze. I popojutrze. I każdego następnego dnia.- kto by pomyślał, że dotrzyma obietnicy. Ale zrobił to. Nawet jeśli nie zawsze zwracał na mnie uwagę, widziałam go dzień w dzień aż po dzień dzisiejszy.
     Kiedy wróciłam do teraźniejszości on właśnie skręcał za róg. Westchnęłam przeciągle. Teraz muszę czekać ponad osiem godzin na jego powrót. Oto moje życie. Oczekiwanie od jednego jego przejścia do drugiego. Od ponad dwudziestu lat widzę ciągle to samo. Stare drzewa stojące co dwa metry. Z tego co mówił Alan wynika, że są to dęby. Naprzeciwko mnie została umieszczona fontanna z kamiennymi rzeźbami kochanków. Została przywieziona z Włoch i stoi tu znacznie dłużej niż ja. Między nami przebiegała żwirowa ścieżka prowadząca od jednej ulicy do drugiej. To właśnie ją Alan przemierza codziennie. Nasz park nie jest zbyt duży, ale wystarczający aby odnaleźć odrobinę ciszy. Stało tu kilka starych, już rozwalających się ławek.
     Mały gołąb usiadł na moim ramieniu. Jaka szkoda, że nie mogę go pogłaskać. Uwielbiam zwierzęta, pod warunkiem, że na mnie nie sikają. Zielonkawy mech powoli wspina się po moich stopach. Władze miasta niezbyt dbają o rzeźby, a tym właśnie jestem. Rzeźbą. Pomnikiem pamięci pięknej kochanki mojego twórcy. Przedstawiam młodą kobietę w pięknej sukni do ziemi, ramiona mam lekko rozłożone, jakbym zapraszała do podejścia, włosy związane w ciasny kok, jednak z pozostawionym wolno jednym kosmykiem. Za moim plecami rozpościerały się ogromne skrzydła, które mogłam zobaczyć kątem oka. Alan kiedyś przyniósł lustro, żebym mogła zobaczyć jak wyglądam. Miał rację, miałam naprawdę przepiękną twarz, wiecznie trwającą w lekkim, tajemniczym uśmiechu. Patrząc w lustro zobaczyłam pustkę dookoła. Wtedy pierwszy raz poczułam się samotna, zrozumiałam co Alan miał na myśli podczas naszego pierwszego spotkania. Została uwięziona tutaj na zawsze skazana na patrzenie na szczęśliwe pary z fontanny. Chłopiec jakby wyczuł mój smutek i przytulił się do mnie.
     -Nie martw się.- powiedział.- Ja mogę być z tobą na zawsze. Nikt ani nic nas nie rozdzieli.- niesamowite, ile ten mały chłopczyk ma wiary.
     Taki był w wieku 10-12 lat. Kiedy nieco podrósł przestał być tym samotnym chłopem, którego poznałam. Zmienił się a mimo to nie zapomniał o mnie. Codziennie rano i po południu przechodził przez ten park do szkoły. Kiedy wracał siadał przy moich nogach i opowiadał o tym co go spotkało, co go trapi. Z każdym dniem poznawałam go coraz lepiej. Pewnego dnia, gdy miał siedemnaście lat, przyprowadził swoją dziewczynę. Powiem szczerze była piękna. Usiedli na skraju fontanny i rozmawiali o wszystkim. Alan wyglądał na takiego szczęśliwego. Kiedy żegnali się dziewczyna pocałowała go w usta! Nie, nie byłam zazdrosna. Cieszyłam się z jego szczęścia, przecież i tak nie moglibyśmy być razem.
     Nie zobaczyłam go kolejnego dnia. Ani następnego. Ani następnego. Zaczęłam się denerwować. Był środek tygodnia i powinien chodzić do szkoły, a wątpliwe jest żeby zmienił trasę. Na szczęście pojawił się po tych dniach niepewności. Było przed ósmą rano, szedł z zapakowanym plecakiem i zwieszoną głową. Przeszedł obok mnie nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Coś musiało się stać- pomyślałam. Gdy już miał wyjść z parku zawrócił i stanął przede mną. W końcu podniósł wzrok z ziemi i spojrzał prosto w moje kamienne oczy.
     -Rzuciła mnie.- szepnął, zrzucając plecak i podszedł bliżej.- Oszukała i wyśmiała. Myślałem... myślałem że to ta jedyna, że w końcu mam szansę na normalne życie, na znajomych... na miłość. Okazało się, że to był żart, zadanie do wykonania. Poderwać największego frajera w szkole. A ja głupi myślałem, że naprawdę nie lubi. Wiesz co było najgorsze? To że rzuciła mnie przy wszystkich. Tak po prostu. Stanęła na środku korytarza i wykrzyczała to dodając kilka obelg. Nie chce tam wracać. Naprawdę nie chce... Tylko ty nigdy mnie nie zawiodłaś moja Noro. Moja jaśniejąca na północy.- Zaśmiał się cicho i usiadł na swoim ulubionym miejscu, oparty o moje nogi.- Nawet nie pamiętam stąd to wziąłem. Ale najwidoczniej musiało bardzo mi się podobać skoro nazwałem tak moją najlepszą przyjaciółkę.
     Poczułam coś mokrego na policzku. Czy ja płaczę? Przecież nie potrafię. Rzeźby nie płaczą. Co się dzieje? Spojrzałam w górę, ale nie zobaczyłam żadnych chmur. To nie był deszcz. To niemożliwe. Nie mogę płakać.
     -Wiesz kiedyś sprawdziłem i okazało się, że stoisz obrócona na północ. Zbieg okoliczności? Kto wie...- Alan ziewnął i przeciągnął się.- Nie spałem całą noc. Będzie ci przeszkadzało jeśli się zdrzemnę? Nie idę do szkoły, a do domu też nie mogę wrócić. To jedyne miejsce w którym czuje się bezpiecznie. Przepraszam, że nie przychodziłem przez trzy dni, ale wtedy myślałbym tylko o niej. W końcu ją tu przyprowadziłem, co było sporym błędem. Przepraszam...- Chłopak znów przeciągle ziewnął i już po chwili słyszałam jego równomierny oddech. Przez ten czas kiedy spał obok nas przeszło kilka osób, ale nikt nie zwrócił uwagi na śpiącego Alana.
     Przejeżdżająca niedaleko karetka na sygnale wyciągnęła mnie z wspomnień. Spojrzałam na zegar. Było piętnaście po szesnastej. Niedługo Alan powinien wracać. Starczy wspominek na dziś. Obok mnie przeszła para zakochanych. Zatrzymali się przy fontannie, trzymając się za ręce. Dziewczyna trzymała coś w dłoni, zamknęła oczy i wrzuciła, jak się okazało, pieniążek do fontanny. Uśmiechnęła się i przytuliła do chłopaka. Przez chwilę stali objęci. Chłopak pocałował dziewczynę w czoło i ruszyli ramię w ramię dalej. To mi przypomniało pewną sytuację.
     Alan miał wtedy jakieś dwadzieścia dwa lata. To były Walentynki. Gruba warstwa śniegu pokrywała wszystko w polu mojego widzenia. Wszystko tego dnia miało swoją parę. Nawet gil, który zawsze siedział samotnie na gałęzi znalazł panią gilową. Dzień był naprawdę mroźny, co wywnioskowałam z trzęsących się z zimna ludzi poubieranych w grube, puchowe kurtki. Około dwunastej pojawił się Alan w granatowej czapce z pomponem, zielonej kurtce i czarnych spodniach. W rękach trzymał pojedynczą, czerwoną różę bez kolców. W czasie jego wędrówki kilka płatków śniegu spadło na kwiat, błyskając się w przebijającym przez chmury słońcu.
     -Cześć piękna.- powiedział Alan podchodząc do mnie i uśmiechając się zalotnie. Gdybym potrafiła na pewno bym zemdlała ze szczęścia.- Oh, chyba nazbierałaś trochę śniegu, zaraz coś na to poradzę.- odłożył różę i sięgnął po szczotkę leżącą za mną. Zaczął od głowy przez ramiona aż do stóp. Nie pominął ani jednego płatka śniegu.- No, teraz o wiele lepiej. Nie sądzisz? Ekhem... Noro, czy chciałabyś przyjąć ten kwiat w imię naszej dozgonnej przyjaźni? Mam nadzieję, że twoje milczenie mogę uznać za tak.- Położył różę u moich stóp, uśmiechnął się szeroko i odszedł...
     Kolejna karetka przejechała obok mnie. Co się stało? Obok mnie szybkim krokiem przeszła starsza pani, mówiąc w kółko:
     -Wypadek, wypadek, wypadek. Biedny chłopak. Był taki młody... Taki młody. Wypadek, wypadek, wypadek...- więcej nie usłyszałam, ponieważ zniknęła za rogiem. Czyżby ktoś zginął? Kiedy zjawi się Alan na pewno dowiem się więcej. Czekałam więc na niego.
     Minutę.
     Dwie.
     Pięć.
     Dziesięć.
     Dwadzieścia.
     Trzydzieści.
     Godzinę.
     Dwie.
     Pięć.
     Dziesięć.
     Dwadzieścia.
     Trzydzieści.
     Zaczynałam odchodzić od zmysłów, gdy zobaczyłam matkę Alana ubraną w czarną sukienkę. Jej siwe już włosy były w nieładzie. Chodzące nieszczęście jednym słowem. Kobieta zatrzymała się przede mną. Przez kilka minut stała w milczeniu i gdy myślałam że ten stan się nie zmieni odezwała się.
     -Głupio mi trochę mówić do ciebie...- zacisnęła wargi- Ale skoro Alan robił to przez całe swoje życie, ja też mogę to robić.- jej oczy zwilgotniały- Alan... Mój Alan... Nasz Alanek... Nie żyje. Wczoraj gdy wracał z pracy miał wypadek. Lekarze robili co mogli, ale...- kobieta upadła na kolana niezdolna do dalszego mówienia. Zdębiałam. Ale... Jak to nie żyje? Był taki młody... To niemożliwe. To niemożliwe. To niemożliwe. To musi być jakaś pomyłka. To na pewno nie był on. To nie był on. Nie on...
     -Jutro jest pogrzeb, sądzę że powinnaś o tym wiedzieć... Doro.- Noro. Poprawiłam ją w myślach. Alan nazwał mnie Norą. Jaśniejącą na północy...
     Kobieta podniosła się i powolnym krokiem wróciła do domu. Powoli ściemniało się, a ja cierpiałam wewnątrz mojej kamiennej formy. Tej nocy nie było widać gwiazd. Ciemna warstwa chmur zasłoniła całe niebo. Około pierwszej w nocy lunął deszcz. Cały świat płakał za mnie.
     Słońce wstało wśród ciemnych chmur. Ostatni liść odczepił się od swojego drzewa i plasnął mi w twarz. Zasłonił mi cały świat. Lekko potrząsnęłam głową zrzucając go. Znów widziałam ten ponury świat. Chwila... Czy ja właśnie poruszyłam głową?! Spróbowałam jeszcze raz. Tak! Udało mi się poruszyć głową! Teraz dłonie. Delikatnie zaciskałam i otwierałam palce. Złożyłam i rozłożyłam skrzydła. Okej, nie mam pojęcia jak to jest możliwe, ale nawet mi się to podoba. Spojrzałam w dół i podniosłam suknię. Widzę swoje stopy! Okręciłam się pierwszy raz mogąc zobaczyć co jest za mną. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak to co miałam przed sobą przez te wszystkie lata, nie licząc fontanny. Zawiodłam się lekko, ale nie to jest teraz najważniejsze. Pogrzeb. Muszę się tam dostać.
     Wtedy usłyszałam dzwony kościelne. Bingo.- pomyślałam. Wzięłam głęboki wdech i zrobiłam pierwszy krok. Zakołysałam się ale utrzymałam się na nogach. Dam radę. Muszę. Dla Alana... Drugi krok wyszedł już lepiej. Wyprostowałam się i postanowiłam iść w rytm moich oddechów. Wdech. Krok. Wydech. Krok. Wdech. Krok. Wydech. Krok. Zatrzymałam się i obejrzałam w stronę fontanny. Pomachałam do par i uśmiechnęłam się. Jestem wolna...
     Skierowałam się w stronę wieży z zegarem, którą widziałam codziennie. Mam nadzieję, że w okolicy nie ma więcej kościołów. Nikt nie zwracał uwagi na kamiennego anioła maszerującego ulicą. W końcu po dość długiej wędrówce znalazłam się na skraju małego przykościelnego cmentarza. Zobaczyłam zgromadzenie złożone z pięciu osób, stojące nad zakopywanym właśnie grobem. Wolno podeszłam do nich. Rozpoznałam mamę Alana. Był również ksiądz i dwóch pracowników do zakopywania. Pozostała dwójka to starsze panie, zapewne sąsiadki. Cóż... Alan nie miał zbyt dużo znajomych. Zauważyłam stojące niedaleko drzewo i postanowiłam poczekać przy nim, aż wszyscy pójdą. Ksiądz z sąsiadkami zniknął po chwili. Po zakończonej pracy robotnicy zabrali sprzęt i również odeszli. Matka Alana stała jeszcze pół godziny. Położyła wiązankę kwiatów i wyszła z cmentarza. Moja kolej.- pomyślałam. Powoli podeszłam do grobu. Uklękłam w rozmokłej ziemi i pogłaskałam ziemię przede mną.
     -Flawia.- szepnęłam drżącymi ustami.- Tak naprawdę nazywam się Flawia. Choć Nora rzeczywiście lepiej do mnie pasuje.- uśmiechnęłam się przez łzy i zastygłam skulona nad ukochanym.
     Kiedy następnego dnia mama Alana przyszła nad grób syna ujrzała pomnik, który wcześniej stał w parku. Postanowiła zostawić go i nakazała stworzyć rzeźbę o twarzy jej syna, która stanęła obok pięknej kobiety. Kochankowie w końcu odnaleźli siebie.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

"Idzie Grześ przez wieś"

Co by było gdyby Tuwim pisał w dzisiejszych czasach? Czyli drobna przeróbka wiersza:
"Idzie Grześ przez wieś" 


Idzie Grześ
Przez wieś, 
Worek dragów niesie.
A przez dziurkę,
zioła ciurkiem,
Sypią się za Grzesiem.

"Dragów mniej -
Nosić lżej!"
Cieszy się idiota.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił,
A gdzie te zioła?

Wraca Grześ
Przez wieś,
Każdy się weseli.
Wszyscy biorą ,
Nikt nie skąpi,
Któż nie lubi ziółek?

Idzie Grześ,
Przez wieś,
Zbiera dragów ziarnka.
Pomalutku,
Powolutku,
Zebrała się miarka.

Idzie Grześ 
Przez wieś,
Worek dragów niesie.
A przez dziurkę,
Zioła ciurkiem,
Sypią się za Grzesiem.

I tak dalej, i tak dalej, i zabawa trwa ;)



środa, 12 sierpnia 2015

Witajcie

Każdy z nas, piszących, miał taką sytuację, gdy pisząc swoją główną powieść (opowiadanie) miał pomysł na coś innego. Może jakiś fragment innego opowiadania, które nigdy nie zostanie napisane albo po prostu krótkie opowiadanie. Jeśli ty też kiedyś tak miałeś, to oznacza że trafiłeś w odpowiednie miejsce. Tutaj możesz opublikować tą historię. Nie musi ona mieć początku ani końca. Możesz wrzucić nas wszystkich w środek akcji i pozwolić aby wywarła na nas duże wrażenie. Możesz poćwiczyć swoją interpunkcję, gramatykę. Dowiedzieć się co możesz poprawić, dzięki konstruktywnej krytyce. Nikt nikogo tutaj nie "hejci".
Co należy zrobić żeby do nas dołączyć?
Zgłoś się do mnie, napisz czemu chciałbyś/chciałabyś pisać tutaj. Podaj także swój gmail, żebym mogła dodać cię do autorów.
Proste?

Czekam na zgłoszenia i z radością przyjmę każdego, kto chciałby do nas dołączyć.