Nasze małżeństwo od kilku miesięcy wyglądało strasznie. W końcu września, na służbowym spotkaniu, na które zresztą zabrałem Małgosię, zacząłem podrywać jakąś hostessę. Dziewczyna była zwyczajna, nijaka, bardzo młoda, a mnie odbiło. Może chciałem sobie udowodnić, jaki to jestem atrakcyjny.
Teraz nie pamiętam co się roiło w mojej niezbyt trzeźwej głowie. Po imprezie dziewczyna odnalazła mnie. Chyba szukała sponsora. Spotkaliśmy się kilka razy. Jak jakiś szczeniak spędziłem u niej w akademiku jedną noc...
Od tamtej chwili w moim domu zapanował mrok. Gdy zorientowałem się, co narobiłem, jak strasznie zraniłem Małgosię, zacząłem się przed żoną tłumaczyć. Powiedziałem, że tamta dziewczyna to głupstw, nie ma jej i tak naprawdę nigdy nie było, bo nic dla mnie nie znaczy, że Małgosia jest dla mnie najważniejsza, a tamta jej do pięt nie dorasta... W odpowiedzi usłyszałem tylko:
- Zmarnowałeś nasze szczęście.
Mój świat runął. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, żeby nas ratować. Nie miałem tylko pojęcia jak, więc na początku poruszałem się jak w gęstej mgle, zupełnie po omacku.
W pracy zawaliłem kilka spraw, przestałem zostawać po godzinach, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomagałem żonie we wszystkim: zakupach, gotowaniu, praniu, ponaprawiałem wszystko to, co latami odkładałem na później. Odrabiałem z córką lekcje. I czekałem. Aż do dziś.
Jak co roku w czasie ferii odwieźliśmy Marysię, naszą córkę do dziadków, na wieś pod Wrocławiem. Zazwyczaj zostawiliśmy u nich dzień lub dwa, jednak tym razem spytałem żonę:
- Chciałabyś pojechać dalej, w góry?
- Tak. Jedziemy - powiedziała, jakbyśmy mieli wcześniej ustalony plan. Zaskoczyła mnie.
***
Jechaliśmy w milczeniu jakieś dwie godziny, zupełnie bez celu, w nieznane. Zaczęło się ściemniać, więc w którymś momencie skręciłem do najbliższej wsi. Droga biegła tuż nad rzeką.- Jak pięknie - odkąd wyjechaliśmy od teściów, żona odezwała się pierwszy raz. Zatrzymałem auto przed sklepem. Na zewnątrz panował lodowaty chłód, w powietrzu czuło się wilgoć.
- Dzień dobry, szukamy noclegu - zagadałem od progu, wchodząc do spożywczaka.
- A dzień dobry. No to dobrze państwo trafili - kobieta za ladą wyraźnie rozpromieniła się na nasz widok. - Trzeba jechać tą drogą w lewo, prawie do końca asfaltu. Stoi tam dom, taki nowoczesny, zupełnie tutaj nie pasuje... To pensjonat. Na pewno mają wole pokoje. O tej porze to nawet pies z kulawą nogą tu nie zbłądzi - roześmiała się sprzedawczyni.
- Tak? Dlaczego? Taka piękna okolica i nikt nie przyjeżdża? - zaciekawiłam się.
- U nas nie ma gdzie na narty zjeżdżać. Za płasko, nie ma wyciągów. Czasem tylko miejscowe dzieciaki się ślizgają, ale obcych zimą nie uświadczysz. Latem przyjeżdżajcie, wtedy pięknie kwitną łąki... Ojej ale co wy jeść będziecie? - zainteresowała się nagle. - Możecie do mojej teściowej zajechać na kolację. Bar "Pod lasem", zaraz za zakrętem.
- Chętnie, bo już przemarzliśmy i głodni jesteśmy, prawda, kochanie? - pierwszy raz od miesięcy tak spontanicznie, zwyczajnie odezwałem się do żony.
- Tak. Na pewno wstąpimy do baru - w głosie Małgosi wyczułem nutkę entuzjazmu. - Dziękujemy pani.
"Boże, spraw, żeby mi wreszcie wybaczyła" - modliłem się w duchu, chwytając się jak tonący brzytwy najmniejszych oznak życzliwości z jej strony.
W barze zjedliśmy solidną i zaskakująco pyszną kolację. Pani Grażyna, właścicielka, zakomunikowała, że nie da nam taryfy ulgowej, bo oboje z Małgosią wyglądamy na zabiedzonych.
- Jakbyście z miesiąc nic nie jedli! Sama skóra i kości - patrzyła nas z niemal matczyną troską.
Pomimo ciemności i gęstniejącej mgły, do pensjonatu trafiliśmy bez trudu. Rzeczywiście nie pasował do okolicy: dużo szkła i błyszczącego się aluminium.
Pan w recepcji przywitał nas z radością. Uprzejmie poinformował, że poza kafeterią w podziemiach są jeszcze do naszej dyspozycji sauna, jacuzzi, a także stół do gry bilarda.
- Proszę korzystać puki nie ma tłoku - szczerze się zaśmiał - Poza państwem jest tutaj tylko czworo gości.
Okno pokoju wychodziło na drogę.
Pomyślałem, że skoro nie ma tłoku, mógł nas zakwaterować z tyłu budynku. Dałem jednak spokój. Od naszego przybycia nie przyjechał ani jeden samochód. Poza tym zdawało mi się, że Małgosi jest to całkiem obojętne, na którą stronę wychodzą okna. Od razu rozpakowałem swój niewielki bagaż i poszła od prysznic.
Odruchowo włączyłem telewizor i opadłem na fotel. Jednak zamiast oglądać program, patrzyłem na wielkie łoże i myślałem, jaka będzie nasza pierwsza po długiej przerwie wspólna noc.
Niedługo potem leżałem obok żony i nieśmiało palcami gładziłem jej włosy. Spała. Wkrótce i mnie zmorzył sen.
Obudziłem się około szóstej.
Było jeszcze ciemno. Rozejrzałem się wokół, przypominając sobie zdarzenia z poprzedniego dnia. Patrzyłem z czułością a żonę, na kobietę, którą kiedyś pokochałem szaloną miłością, której obiecywałem, że trwać przy niej będę aż po grób. Teraz wiedziałem, że mam jedyną szansę, aby ją o tym przekonać.
***
W pewnym momencie usłyszałem za oknem stukot końskich kopyt na drodze. Pomyślałem z początku, że to niemożliwe, zupełnie nierealne. Uniosłem się na łokciu i spojrzałem w okno.Na drodze zalegała gęsta mgła. Charakterystyczny dźwięk zbliżał się jednak i narastał z każdą chwilą. Powoli, żeby nie obudzić Małgosi, wstałem i podszedłem do okna. Stukot był już całkiem wyraźny, aż wreszcie moim oczom ukazał się widok nie z tego świata.
We mgle dostrzegłem sylwetki dwóch białych koni, które lekko stąpały po asfalcie. Wyglądały tak, jakby wyszły na romantyczny spacer. Szły stępo obok siebie, lekko, niczym utkane z puszystej chmury...
Ze zdumienia przecierałem oczy.
Widok był tyleż nierealny, co piękny, wręcz bajkowy.
- Są wspaniałe - usłyszałem za plecami; Małgosia siedziała na łóżku i tak samo jak jaz niedowierzaniem obserwowała scenę za oknem.
- Ty też je widzisz? - spytałem, a ona kiwnęła głową, uśmiechając się. - A wiec to nie zwidy - odetchnąłem z ulgą.
Podszedłem do żony i dłońmi dotknąłem jej ramion. Popatrzyła na mnie. Leciutki grymas na jej twarzy oznaczał brak zgody. Zabrałem ręce. Położyła się.
***
- Widzieliśmy nad ranem dwa białe konie idące po asfalcie - zagadnąłem recepcjonistę, gdy zbieraliśmy się na śniadanie.- No tak, włóczą się tak po nocy i tym stukaniem ludzi budzą... - przytaknął. - To ze stadniny. Latem nawet sporo chętnych do jazdy tam przychodzi, ale akurat te dwa białe to nie są pod siodło.
- A dlaczego? - zainteresowałem się.
- Tutaj ludzie różne brednie opowiadają na ich temat, że są niby zaczarowane. Ale ja tego nie słucham, takie tam wiejskie gadanie. Jeżeli chce pan się czegoś więcej dowiedzieć, to pani Grażyna z baru panu powie.
Poszliśmy do baru na śniadanie.
Mgła całkiem opadła i teraz mogliśmy rozejrzeć się wokół. Wieś leżała pomiędzy łagodnymi pagórkami, pokrytymi na przemian łatami pól, łąk i lasów. Chałupy stały jakby rozsypane po okolicy: jedne stały przy drodze, inne dalej, albo pod ścianą lasu, albo na skraju pola. Droga do baru okazała się o wiele dłuższa, niż nam się zdawało wieczorem. Pobocza pokrywał brudny śnieg, który w wielu miejscach zamienił się w błoto. Szliśmy więc środkiem obok siebie, i tak jak te konie stukaliśmy obcasami o asfalt. Milczeliśmy.
- Na obiad przyjdziecie? - spytała pani Grażyna, gdy płaciłem za pyszne śniadanie, a ja kiwnąłem głową.
- To na godzinę drugą serdecznie zapraszam... Chyba że wcześniej będziecie głodni, to zrobię na pierwszą.
- Nie trzeba. Chcieliśmy pójść na dłuższy spacer. Może nam pani coś powie. Podobno jest tu stadnina?
- A co jeździć chcecie?
- Nie, tylko ciekawi jesteśmy...
- Widzieliśmy takie piękne białe konie. Nad ranem wyszły z mgły - odezwała się Małgosia.
- Tu jest wilgoć, wieś w niecce leży, no to i mgła często wisi nad ziemią. A Magda i Kuba właśnie wtedy najbardziej lubią wychodzić ze stajni.
- Widzisz, Małgosiu, one są prawdziwe - zażartowałem - A wyglądały zupełnie jak z bajki.
- Ale to smutna bajka - wtrąciła pani Grażyna. - No, ale idźcie do końca asfaltem, potem na rozwidleniu w prawo, pod górę, aż do stadniny.
- Nie opowie nam pani tej bajki? - spytałem.
- Teraz nie będę miała czasu, obiad trzeba szykować. Dzisiaj sobota, to może więcej ludzi z miasta się tu będzie kręcić. Wieczorem, po kolacji opowiem - obiecała.
Stadnina leżała na łagodnym wzniesieniu, tuż pod lasem. Ledwo doszliśmy, brnąc po kolana w mokrym śniegu. Wokół zabudowań panowała cisza. Nie widać było żywego ducha.
Mieliśmy już schodzić, gdy z jednego z budynków wyszedł elegancki jegomość, w krótkiej kamizelce z kożuszka, bryczesach i dżokejówce na głowie. W ręce trzymał szpicrutę i rękawiczki.
Na nasz widok zasłonił oczy ręką. Oślepiało go słońce.
- Dzień dobry - odezwałem się pierwszy - Przyszliśmy popatrzeć na konie, ale widzę, że wszystkie w stajni.
- Teraz nie ma koni. Nieczynne.
- A te dwa białe, które chodzą po wsi? To pańskie? - spytałem licząc na jakieś szersze wyjaśnienia.
- Nie mam żadnych białych koni. Do widzenia państwu - mężczyzna zrobił w tył zwrot i poszedł ścieżką w górę.
Dopiero wtedy, śledząc jego kroki, zobaczyliśmy wielki drewniany dom schowany wśród drzew tuż pod ścianą lasu.
***
- Dlaczego tak myślisz kochanie?
- Dziwne - stwierdziła żona, która wciąż nie rozmawiała ze mną normalnie.
- Dziwne są te konie, ten człowiek, i ta tajemnicza opowieść pani Grażyny - zamyśliła się, a ja, korzystając z okazji, objąłem ją ramieniem.
Dobrze było znów mieć ją blisko siebie.
Po kolacji pani Grażyna dała znać, abyśmy usiedli przy stole koło kominka.
- Byliście u Grabowskiego w stadninie?
- Tak. Spotkaliśmy jakiegoś jegomościa. Niewysoki, elegancko ubrany w jasny kożuszek. Nie chciał z nami rozmawiać... Dziwny, prawda, kochanie? - Małgosia kiwnęła potakująco głową.
- To sam Grabowski. Nieszczęśliwy człowiek... No ale ja miałam mówić o koniach! - zreflektowała się kobieta. - To klacz i ogier. Piękne, zakochane. Tak jak Magda była zakochana w tym Kubie... - zaczeła snuć opowieść - Trzeba wam wiedzieć, że Grabowski miał kiedyś córkę. Magda skączała dopiero co siedemnaście lat, jak przyjechał tu taki młody chłopak z Poznania czy Szczecina, nikt nie wie na pewno. Uczył się jeździć pod okiem Grabowskiego. Od początku dobrze mu szło. Chłopak czuł i rozumiał konie, a podobno tu po raz pierwszy się z nimi zetknął. Grabowski nawet zaproponował mu, żeby został na całe wakacje, a żeby zarobić na pobyt, miał pracować w stajni, oporządzać konie. Bardzo się temu Kubie spodobało. Ale jeszcze bardziej niż konie spodobała mu się Magda... Wieczorami łazili po łąkach i w lesie za rączkę. Dziewczyna wpatrzona była w niego jak na obrazek, a on... Widać było, że zakochany na zabój! Jak się Grabowski zorientował, co się święci, chłopaka na zbity pysk wyrzucił. A córce zabronił się z nim kontaktować. Ludzie mówią, że młodych przyłapał na sianie w stodole. Ja tam nie wiem, bo Magda była porządną dziewczyną, ale... Ludzie lubią gadać.
Pani Grażyna zamyśliła się na chwilę, wypiła łyk piwa i ciągnęła dalej:
- Magda ojca błagała, żeby Kuby nie wyrzucał, że ona go kocha. Zwierzała się nawet u mojej synowej w sklepie, że ojciec chce jej serce złamać. Ale Grabowski był nieugięty. Mówił, że jego niepełnoletnia córka nie będzie się włóczyć z jakimś obdartym studenciną, że sama ma szkołę skończyć, i on nie pozwoli jej zmarnować przyszłości. Nie wiem jak długo go prosiła bez skutku. Nawet matka nie zdołała męża przekonać. Tłumaczyła mu, że są młodzi i jeszcze im ta miłość z głowy wywietrzeje, żeby dał chłopakowi pracować dalej, a jak skończą się wakacje to i tak do domu pojedzie. Grabowski zamiast choć trochę ustąpić, zapowiedział, że jeszcze chłopakowi kości porachuje, bo mu córkę na złą drogę sprowadził. XXI wiek, a on taki konsekwentny... - stwierdziła nagle pani Grażyna.
- No i po tym jak obiecał się z Kubą rozprawić, to już więcej Magdy nie zobaczył. Dziewczyna z chłopakiem gdzieś uciekli. Grabowski ryczał na całą wieś, że chłopaka zabije, jak go tylko dorwie... Najpierw szukali dzieciaków po całym Śląsku, potem po Polsce, weszczniesz nawet z czeską policją rozmawiał Grabowski. Ale nic, kamień w wodę. Gdzie tylko jakieś niezidentyfikowane zwłoki po lasach czy w jakimś stawie znalazła policja, to zaraz badania genetyczne i całe zamieszanie... Grabowski to od tamtej pory nie ten sam. Kiedyś myślał tylko o zarabianiu pieniędzy. Bo on nie tylko stadninę ma. Ten pensjonat, w którym mieszkacie, to też jego. Ma jeszcze inne. Tylko, że jemu pieniądze szczęścia nie dadzą.
- A konie? - spytałem. - Mówiła pani, że mają imiona takie jak młodzi.
Kobieta pokiwała głową w zadumie.
- Nie wiem jak jak je Grabowski nazywa. To ludzie ze wsi tak mówią na konie.
Przyszły którejś jesieni... Też była wtedy mgła. Wyszły z lasu, tam na wzgórzu, koło stadniny. Kręciły się po łąkach, skubały resztki trawy. Stajenny od Grabowskiego chciał je zapędzić do stadniny, ale się z początku nie dawały. Potem sam Grabowski zaczął w okolicy rozpytywał, czyje to konie, czy oby komuś nie zginęły. Nawet u Czechów się dowiadywał. W końcu zadomowiły się u niego. Dał im osobny boks. Ludzie ze wsi mówią, że ta klacz to zaczarowana córka Grabowskiego, a ogier - jego niedoszły zięć. I wiecie co ja myślę? - pani Grażyna popatrzyła na nas z powagą. - Ja myślę, że on w to wierzy. Bo żaden inny koń nie ma takich luksusów w stadninie jak te dwa białe. I nigdy ich Grabowski nikomu pod siodło nie daje, sam je pielęgnuje i daje im swobodę. Kiedy chcą, zostają w stajni, kiedy chcą, snują się po okolicy. Najczęściej we mgle. Piękne są te konie - zamyśliła się pani Grażyna. - Ale dzieciaków szkoda. Zawsze powtarzam, że nie wolno marnować wielkiego uczucia. To zbrodnia.
Następnego dnia planowaliśmy wracać do naszego realnego świata.
Znów obudziłem się pierwszy i znów za oknem wisiała gęsta mgła. Wtem usłyszałem znajomy stukot.
Cicho wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Na plecach poczułem dotyk. Małgosia stanęła przy mnie i jak ja wpatrywała się w białą chmurę. W jej głębi pojawiły się dwie znajome sylwetki koni. Już pod naszym oknem przystanęły, klacz pochyliła łeb, szukając czegoś w śniegu. Ogier delikatnie dotknął pyskiem jej szyi.
- Ile między nimi uczucia... - Małgosia wymruczała mi tuż przy uchu.
- Tak, skarbie - odwróciłem się do żony - Nie marnujmy dłużej naszego, dobrze? - wyszeptałem i przytuliłem ją.
Przylgnęła do mnie całym ciałem.